Dlaczego wjechał?
„A gdy On jechał, rozpościerali szaty swoje na drodze. Gdy zaś zbliżał się już do podnóża Góry Oliwnej, zaczęła cała rzesza uczniów radośnie chwalić Boga wielkim głosem za wszystkie cuda, jakie widzieli” (Łk 19,36-37).
Była Niedziela Palmowa i z powodu chorego gardła sześcioletni chłopiec musiał pozostać w domu z opiekunką. Kiedy rodzina wróciła z kościoła do domu z gałązkami w dłoniach, chłopiec zapytał gdzie byli, że mają jakieś zielone gałązki? Jego mama delikatnie wyjaśniła: „Kochanie ludzie trzymali te gałązki, którymi witali przechodzącego Jezusa”.
Chłopiec nagle zdenerwował się: „wyobrażasz to sobie, tylko jednej niedzieli nie poszedłem, a On ukazał się!”
On chodził do kościoła z pewnym oczekiwaniem, a z jakim oczekiwaniem my przychodzimy?
Chrześcijanie wspominają tryumfalny wjazd Jezusa do Jerozolimy. Jak dalece jest ważne to wspominanie z punktu widzenia mojego życia duchowego. Opis wprowadza nas w scenerię ostatniego tygodnia zwanego Wielkim ze względu na ostateczny dramat, jaki rozegra się w Jerozolimie i poza jej murami. W ciągu dni składających się na Wielki Tydzień, to co Jezus czyni, ma w sobie coś wzniosłego, majestatycznego, a zarazem niepokojącego. Ostatnia droga, ostatnie nauczanie, ostatnie spotkania, ostatnie słowa i dramatyczne wyznanie: „Wykonało się”.
Czas poprzedzający święta Wielkanocne zawsze kojarzy mi się z narodowym rozgrzeszaniem. Poprzedzają ten okres rekolekcje w kościołach, spotkania, których celem jest jakaś zapewne poprawa. Mimo radosnego nastroju, jaki przebija się z opisu ewangelicznego, przypominającego festyn ludowy i taki dominuje, wydaje się w dzisiejszej formie świętowania Niedzieli Palmowej, był to dramatyczny pochód po śmierć.
Od tryumfu do tragedii.
Te słowa nie brzmią dobrze. Myślę, że wolelibyśmy „od ubóstwa do milionera”, od „pucybuta do milionera”, od „cieśli do króla”, to brzmi lepiej, ekscytująco. Było inaczej; od bogactwa do ubóstwa, z Królestwa do grzesznego świata, od zaszczytu do hańby, od tryumfu do tragedii.
Jezus przyszedł do miasta pęczniejącego od ludzi gotowych na religijne wrażenia. Tłum wyległ z Jerozolimy, aby Go ujrzeć.
„Gdy zaś zbliżał się już do podnóża Góry Oliwnej, zaczęła cała rzesza uczniów radośnie chwalić Boga wielkim głosem za wszystkie cuda, jakie widzieli” (Łk 19,37).
Witali Go jako człowieka, który był po ich stronie, ale On miał dla nich dramatyczne przesłanie:
„Jeśli się nie narodzicie na nowo, nie wejdziecie do królestwa Bożego”.
Jezus przerwał ich sen o królestwie ziemskim i świętym spokoju. Jerozolima miała już wpisany dramat w swoją historię, a nowy miał być dopisany.
Jezus pozwolił, by Jerozolima usłyszała, że On jest Mesjaszem. Nie kolejnym królem, którego wita miasto, by doświadczyć ulgi politycznej, ale Królem Bożego pokoju.
„Wesel się bardzo, córko syjońska! Wykrzykuj, córko jeruzalemska! Oto twój król przychodzi do ciebie, sprawiedliwy on i zwycięski, łagodny i jedzie na ośle, na oślęciu, źrebięciu oślicy” (Zach 9,9-12).
Jezus wjechał do miasta w taki sposób, a oczy wszystkich były na Nim skupione. Miasto zostało poruszone. „Kto to jest?”
„Tedy mówili faryzeusze między sobą: Widzicie, że nic nie wskóracie, oto cały świat poszedł za nim” (Jan 12,19).
Tłumy przyjmowały Go entuzjastycznie, ale ówczesne władze nienawidziły. Prawie każdy człowiek w takiej sytuacji uznałby ostrożność za rzecz właściwą – Jezus nie. On miał jeszcze do powiedzenia: „Wykonało się!” On musiał wrócić do domu Ojca.
Jezus znał prawdę kryjącą się za tym powitaniem i entuzjazmem. Nie ma znaczenia, co ma miejsce teraz w twoim życiu, ostateczna nagroda jest w niebie. Zawsze pamiętajmy: „Nie jesteśmy jeszcze w domu”.
Kiedy minął tryumf wjazdu, Jezus zapłakał nad Jerozolimą, a później przeprowadził najdziwniejsze rekolekcje w świątyni. Następnego dnia pojawia się w świątyni, a ludzie zatrzymują się, milkną, obserwują, może z nadzieją, że dziś zacznie się nowy etap po takim entuzjastycznym wjeździe? Jest wczesne rano, ale już w świątyni jest harmider działalności i hałasu. Słychać wszystkie znaki chciwości, tylko na zewnątrz pozornie święte miejsce. Między kantorami wymiany pieniędzy, klatkami gołębi, przegród bydła, ludzie tłoczą się i gawędzą z przyjaciółmi, wybierają gołębie na ofiarę, wymieniają pieniądze na świątynne sykle. To jest wygodne, by kupić ofiary na miejscu zamiast ciągnięcia ich z daleka. Jest coś w Jego nastawieniu, w Jego oczach, w Jego twarzy, w tej złowieszczej ciszy, w której On staje. Podchodzi do pierwszego straganu i bez zapowiedzi wywraca stół, schyla się po jakieś rozrzucone sznury i rozpędza gołębie, handlarzy. Jedni wstają oniemiali, inni rzucają się zbierać swoje brudne pieniądze.
Z Jego postaci bije majestat, dostojeństwo, to nie jest szaleniec, ale Syn Boży, który nie może patrzeć na to, co zrobiono z Domu Ojca. Krzyczy: „coście zrobili”? To miejsce ma być miejscem modlitwy, chwały, azylem dla skołatanych. Niestety, we wrzawie kupowania i sprzedawania, targowania się i licytacji, modlitwa nie była możliwa. Poszukiwali obecności Bożej, ale byli jej pozbawieni. Przepędził ten jazgot. Ani jedna ręka podniesiona w sprzeciwie, ani jeden głos, „co robisz”? Ceremoniał, aktywność, ofiary, a On mówi precz z tego miejsca. To chyba inny Jezus. Tak bardzo lubimy tego, który głaszcze, tuli, zaprasza, uzdrawia, ale wypędza? Tryumf wjazdu minął tak szybko, jak się pojawił. To, co ma miejsce, nie jest jakąś błahą sprawą, ale śmiertelnie poważną. Sami zapewne szybko opuścilibyśmy miejsce, mówiąc: „tu nie ma miłości”. DLACZEGO?
Co jest złego, że szukamy pomostu między światem a kościołem? Skoro to było tak praktyczne, to czemu Jezus przepędził to towarzystwo. Zburzył pomost. Jego dom ma być Domem chwały, a nie dyskoteką, podium świeckich trendów, teatrem. Ponieważ świątynia należała do Niego, nie należała do duchownych albo polityków.
„Chrystus umiłował Kościół i wydał zań samego siebie, aby go uświęcić, oczyściwszy go kąpielą wodną przez Słowo, aby sam sobie przysposobić Kościół pełen chwały, bez zmazy lub skazy lub czegoś w tym rodzaju, ale żeby był święty i niepokalany” (Ef 5,25-27).
Jezus pragnie czystości w Jego kościele. On nie zadowoli się niczym mniej. Jeśli wchodził do Świątyni z taką „furią”, jak czytamy w ewangeliach, to zadaję sobie pytanie, co czeka kościół za nieposłuszeństwo? Nie zamaślimy tego miłością.
Tak miało być pięknie – „Hosanna” a było „ukrzyżuj”.
Upomnij się tylko o świętość, powiedzą, jesteś konserwatystą, nie masz miłości, jesteś za ostry, staroświecki.
Błyskawicznie ludzie przeszli od chwalenia do wrogości. Ci sami ludzie, którzy chwalili, teraz chcieli ukrzyżować. Jezus, syn cieśli, witany entuzjastycznie wkrótce został wykpiony, wzgardzony.
Zanim będziemy świętować radość zmartwychwstania, musi pojawić się krzyż, rozprawa z grzechem, a potem wspaniałe zawołanie „WYKONAŁO SIĘ”.
Bóg objawia swoją moc i chwałę. Nie chodziło o ciekawą historię, którą będziemy opowiadać swoim dzieciom i wnukom.
Bóg jest zainteresowany tymi, którzy pragną zmienić swe życie i postępowanie, aby żyć święcie.
Dlatego wspominając wjazd Jezusa do Jerozolimy, przypominamy, że On jest Tym, który jest gotów zawsze złamać diabelski monopol, aby dać błogosławione życie.
Wielu chrześcijan pragnie nowych rzeczy, że sami dają im początek. Niektóre z nowości nie mają nic wspólnego z Bożym przebudzeniem, są fałszywym pomostem. Są ludzie, którzy bardzo szybko czują się znudzeni, zaszufladkowani, sfrustrowani, gdy jakiś pomysł jest zbyt długo realizowany, a zwłaszcza bez widocznych efektów. Moglibyśmy powiedzieć nastawieni na „sukces”. Jeśli nie ma sukcesu, trzeba go stworzyć.
„Nie chcemy, aby nam mówiono jak odnosić sukces, potrzebujemy wiedzieć jak oddać nasze życie Chrystusowi”.
By doświadczyć inspirującej radości, nowego życia w Bogu nie potrzebujemy religijnych technik, ale powiewu Ducha Św. Duch Święty będzie przekonywał o grzechu, sądzie i sprawiedliwości oraz poruszał i przyciągał, aż wierzący zaczną tęsknić za duchowym oczyszczeniem i wyzwoleniem. Jego Dom będzie miejscem, gdzie wierzący będą trwali, jak to relacjonują Dzieje Apostolskie:
„Wszyscy trzymali się wiernie nauki apostołów, trwali w łączności braterskiej, uczestniczyli w łamaniu chleba i oddawali się modlitwie” (Dz 2,42).
Chcę to mocno zaakcentować, że nie potrzebujemy tylko wspólnych nabożeństw, w środę i niedzielę, ale potrzebujemy trwania we wspólnocie, bo jeśli nadejdzie czas kryzysu, niepowodzeń, duchowego załamania, gdzie znajdziemy oparcie? Potrzebujemy siebie wzajemnie, aby stworzyć atmosferę wspólnoty, która trwa w „Domu modlitwy”, dając świadectwo wiary w Jezusa Chrystusa.
Chrystus powróci po Kościół bez zmazy i skazy.
Wjechał i zmienił, wszedł i wypędził, dał nadzieję. Dlatego wjechał!!!